Wspomnienie

...dziewczyna, kobieta, dziecko, kochanka, babcia, prostytutka, matka, żona – nigdy nie czułem się jak one.
- Ja, kobieta- wyszeptała tonem zgwałconej.
Siedziała opatulona w brązowy ciepły koc; drobna, słaba ze łzami w oczach.
- Posłuchaj, nie wiem czy mogę tobie to powiedzieć, ale to była przerwa w moim życiorysie.
Jak pod celą.
Wychodziłam z uczelni, stał zakłopotany – spojrzał – myślałam, że umrę, cięcie łagodności – wzrok mojego mężczyzny.
Trochę byłam zawstydzona, że nie ukłonił się, nie dał po sobie poznać, że pragnie się ze mną zobaczyć.
Przeszłam z bólem – cóż zrobić!?
Imieniny Andrzeja, parę osób alkohol, piwo, kanapki.
Pod koniec wieczoru dzwonek.
I niech wszystkich wyciskam to był ON!!!
Wszedł miękko, wolno jak skradający się kot, i powiedział tylko „Jesteś”- wziął moje dłonie i lekko przyciągnął do siebie i delikatnie ścisnął – odwzajemniłam uścisk i było cudownie.
Andrzej był wzruszony – reszta mnie nie interesowała.
Wyszliśmy po północy, przyjechał do „wielkiego miasta” z prowincji po materiały malarskie.
Tworzył w dalekiej głuszy z dala od zgiełku i pośpiechu miasta.
Co? Nie wiedziałam, ale miałam ochotę to wszystko zobaczyć.
Złożyć siebie na ołtarzu mojego ciała.
Zaprosił mnie do małej miejscowości na południu Polski.
Pojechałam zimą, stał na przystanku w kożuchu spiętym paskiem.
Pocałował- rozchylił kołnierz – na nagim ciele była róża.
„Zielone są listki
A róże czerwone
Kochajcie nasze matki
Jak życie nowe”
Uśmiechnął się szkarłatnym ciepłem kwiatu – miałam ochotę całować jego usta, piersi, być cały czas przy nim.
Obwiózł saniami zaprzężonymi w jednego konia – jak zauważyłam drogami na kształt ósemki.
Niewielki domek stał miedzy miasteczkiem a lasem.
W drzwiach pomimo dwudziestostopniowego mrozu powitała nas matka, w ciepłej sukience, okryta chustą, stała z gołą głową.
W chacie było przytulnie i ciepło ; oni radośni, uprzejmi, uczciwi, prześcigali się w grzecznościach.
Była herbata, ciasteczka, kanapki z pokrojonym mielonym z indyka, rozmowy – grało radio.
Byłam szczęśliwa.
Jego pokój – pracownia – był inny niż wszystkie jakie dotychczas widziałam.
Pełen prostoty, surowy jak komnata szlachcica, który całe życie służył ojczyźnie, a teraz wyrusza na wojnę.
Na ścianie obraz – czarny prostokąt na środku którego była mała gwiazdka.
Stanęłam przed tym obrazem zaciekawiona, podszedł, poruszył delikatnie ramą.
Byłam przerażona, jak na trójkolorowej fotografii błysnął cały obraz – samobójcy , który leżał na bruku z pękniętą czaszką z wnętrza której ulatuje dziecko.
Tylko powietrze jak linki spadochronu próbowało jeszcze podtrzymać, nie dopuścić do upadku.
Ale stało się.
Ruch dłoni i znowu tylko czerń i gwiazda.
Obserwował moją twarz, ciało.
- Myślisz że to Zeus?
Na ścianie drzwiowej świerki, w jednym zasklepiony przez trzaskę drzewa kamień – jakby ściąć byłaby niezła maczuga.
I wreszcie portret matki jakby przypudrowany, poprzez ten puder przebijają szlachetne rysy starej mądrej kobiety.
Miejscowość piękna, poprzecinana drogami, alejkami, upstrzona drzewami, rododendrami.
Pochwalił się szaletem szaletem, który sam projektował ze soplami na suficie, z których kapie stara jak świat znajoma kropla.
Przygotował niespodziankę.
Nowy rok w głuszy leśnej dokąd zajechaliśmy saniami, a w niej ognisko na którym piekł się udziec barani – do dzisiaj nie wiem kto to przy tym był.
Piliśmy szampana on śpiewał, później w szaleńczym rytmie odtańczył kankana.
Czas odjeżdżać – odwilż – wyglądaliśmy zabawnie ja w grubym ciepłym płaszczu on w podkoszulce.
Nie mogłam zostać, chociaż bardzo tego pragnęłam, on smutny, zamyślony , daleki.
Pozostaną znów tylko listy.
- Pięćdziesiąt trzy dni milczenia.
Telegram !!!
„Przyjedź – mama „
Dwie godziny w trzęsącym się metalowym pudle.
Przerażenie.
Ołowiane, czarne niebo, matka w żałobie, ani jednego obrazu – pustka.
Poszłam na cmentarz, mokry śnieg, wsunęłam dłoń pod cienką warstwę lodu – poczułam ciepło gładkiej skóry.
 

Piotr Gramatyka